Ks. Paweł Gabara: W Kościele dużo mówi się o miłosierdziu, ale Pani o nim nie tylko mówi, lecz je urzeczywistnia. Czym dla Pani jest doświadczenie łaski Bożego Miłosierdzia?
Marta Przybyła: Biorąc pod uwagę obraz mojego ojca, który wyniosłam z domu, miłosierdzie, jakiego doświadczyłam od Boga, jest dla mnie doświadczeniem wręcz szokującym. Po 23 latach życia w potężnym zniewoleniu poszłam do spowiedzi i kiedy ją odbyłam, i otrzymałam łaskę przebaczenia, to najtrudniej było mi uwierzyć w to, że Bóg mi wszystko przebaczył. Mój ojciec był osobą zaburzoną psychicznie i bardzo mściwą, która od dziecka wpajała mi zasadę „oko za oko, ząb za ząb” oraz by w życiu nikomu nie przebaczać. Więc kiedy odeszłam od konfesjonału i uklękłam przed Najświętszym Sakramentem, to powiedziałam Jezusowi, że chyba połowy tego, o czym Mu mówiłam, to nie usłyszał, bo dla mnie nie jest możliwe, by On wszystko, co uczyniłam, mi wybaczył. To Boże przebaczenie było dla mnie szokiem. Jednakże proszę nie myśleć, że wszystko tak od razu się zmieniło, ponieważ moja głowa nadal podrzuca mi myśli, że na miłość i miłosierdzie należy sobie zasłużyć, tak jak pies musi sobie zasłużyć na smaczek, kiedy poda łapę. To jednak jest złe myślenie, ponieważ Bóg okazuje nam miłość za darmo, nawet wtedy, a może szczególnie wtedy, kiedy Go zawiodę sto dwudziesty ósmy raz.
Reklama
Dużo Pani mówi o okresie swojego uciekania od Boga. Jak to się stało, że po 23 latach stanęła Pani u stóp Jezusa?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Przed nawróceniem, kiedy moi znajomi pokazywali mi obrazek Jezusa Miłosiernego, ja wpadałam w szał. Słowa „Jezu, ufam Tobie” budziły we mnie złość, dlatego że ja pochodzę z rodziny dysfunkcyjnej, a DDD i DDA są przyzwyczajone, że muszą ufać przed wszystkim sobie, bo rodzice nie są zaradni życiowo. Wiec kiedy słyszałam, że mam zaufać jakiemuś „Jezusowi na chmurce”, to wpadałam w furię. Znajomi są ludźmi wierzącymi w Boga, dlatego mnie, poranionego człowieka, okultystkę i antyklerykała namawiali, bym poszła z nimi na Mszę św., a ja nie mogąc się od nich uwolnić, w którymś momencie stwierdziłam, że pójdę, by udowodnić im, że to wszystko, w czym uczestniczą i się fascynują, jest fotomontażem religijnym. Z perspektywy czasu widzę, że było coś jeszcze, co mnie zmotywowało do posłuchania ich, był to pokój serca, który oni mieli w sobie, a którego mi brakowało. Ja zawsze w sercu miałam agresję i depresję – sinusoidę emocjonalną, która potrafi doprowadzić człowieka do samobójstwa. Pojechałam z nimi na tę Mszę św., na której nic mnie nie poruszyło, a nawet miałam „bekę” z katolików, którzy wstają i klękają. Bawiło mnie to ich zachowanie, ale to, co mnie dotknęło, przyszło później, kiedy zaczęła się adoracja Najświętszego Sakramentu. Dziś wszem i wobec świadczę, że ta cicha moc, która płynęła z „białego kółeczka na złotej nóżce” – tak określam Jezusa w Najświętszym Sakramencie, dokonała we mnie, tzn. w moim wnętrzu, rzeczy niebywałych, cudownych i świętych.
Ile to doświadczenie trwa?
Teraz mija już ósmy rok, odkąd spotkałam żywego Jezusa.
Przez te lata stała się Pani osobą, która mówi o Jezusie, szczególnie w miejscach trudnych, czyli w więzieniach, również tych w Łodzi. Z jaką reakcją więźniów się Pani spotyka?
Rzeczywiście, w miarę możliwości, bo nie jest tak łatwo wejść do więzienia i spotkać się z osadzonymi, jeżdżę do zakładów karnych, w których osadzeni są zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Spotkania z więźniami są różne i zazwyczaj zaczynają się od ironii i od stwierdzenia, że jakaś nawiedzona przyjechała mówić mi głupoty. Jednak pod koniec spotkania widzę na ich twarzach pewnego rodzaju przemianę, ponieważ ja swoje wystąpienie rozpoczynam od tematu śmierci, tzn. mówię im, jak wygląda ludzka śmierć, a dopiero później mówię im o Bogu i Jego miłosierdziu. Śmierć jest tematem, który dotyczy wszystkich ludzi: wierzących i niewierzących. Od śmierci nie uciekniemy, a ja byłam przy odchodzeniu wielu ludzi i doświadczyłam różnych stanów umierania, dlatego dzielę się tym, co widziałam.
Proszę pozwolić mi to zrozumieć. Jest Pani młodą kobietą, która idzie do więźniów i mówi im o umieraniu. Czy oni myślą o swoim odejściu?
Reklama
Tak. Wielu z nich o tym myśli i jest tym nieuchronnym faktem bardzo przejęta, a nawet zlękniona. Widzę w nich przemianę, kiedy przywołuję różne przypadki przebaczenia, których byłam świadkiem, np. syna, który przebaczył w godzinie śmierci swojemu ojcu, siedząc w hospicjum przy jego łóżku. Kiedy dotykam tematu relacji, widzę w oczach więźniów pierwsze oznaki łez, ponieważ oni odnajdują się w tych historiach. Jest też moment, kiedy opowiadam o swojej trzyletniej pracy w DPS z dziećmi z niepełnosprawnością oraz o swoim dzieciństwie i młodości w domu pełnym grzechu i zranień. Dopiero po takim wprowadzeniu zaczynam im mówić o swoim spotkaniu z Bogiem, Jego dobroci i miłosierdziu. Większość więźniów, którzy przychodzą na spotkania, jest na drodze poszukiwania, ale są też tacy, którzy przychodzą z ciekawości, by posłuchać jakiejś tam baby. Mówię językiem dosadnym, również i o Bogu. Pokazuję, że w życiu łatwo jest wejść w g… i pobrudzić sobie buty, później jednak trudniej je wyczyścić, bo nie wystarczy wytrzeć ich o trawę, trzeba się natrudzić, by z traperów wygrzebać całe szambo. Proszę pamiętać, że ludzie, którzy siedzą w więzieniach, są dręczeni duchowo i oni wiedzą dokładnie, czym jest zło. Niekoniecznie wiedzą natomiast, jak się od niego uwolnić.
Jest Pani osobą, która przechodząc drogę z jednego świata do drugiego, tego związanego z łaską Boga, mówi o Jego pięknie. Widzi Pani owoce swojej misji i pracy?
Kiedy dzwonią do mnie kapelani więzienia i mówią o tym, że ktoś po kilkunastu latach przystąpił do spowiedzi, to jest to dla mnie jasny owoc działania Boga. Kiedy dostaję list od więźniów, którzy piszą, że rozpoczęli terapię lub napisali kartkę do syna czy też córki z prośbą o przebaczenie, to widzę działanie Boga. Nieraz myślę, że nie muszę o tym wszystkim wiedzieć, ale Bóg wie, że jestem tak słaba, że potrzebuję tych cukierków.
Jest Pani osobą, która jeździ po Polsce i angażuje się w otwieranie kaplic wieczystej adoracji Najświętszego Sakramentu. Dlaczego jest to ważne, byśmy uklęknęli przez Jezusem?
Wielość powstających kaplic i modlących się w nich ludzi mówi, że człowiek potrzebuje zatrzymania się przed Bogiem. Każda chwila spędzona na adoracji jest momentem napełniania się Bożą łaską, która w nas jest siłą. Odkryłam to podczas wolontaryjnej pracy w hospicjum, a szczególnie kiedy towarzyszyłam mojej mamie w jej odejściu. Jej pokój hospicyjny i łóżko było w bezpośrednim sąsiedztwie kaplicy wieczystej adoracji Najświętszego Sakramentu. Zanim spotkałam się z mamą, wchodziłam do Jezusa i trwając na modlitwie, w tak trudnej dla mamy i mnie sytuacji, mówiłam: nie pozwól mi Jezu zwątpić, że jesteś dobry. Kiedy patrzyłam na mamę, która ważyła 37 kg i krztusiła się własną krwią, modliłam się, nie pozwól mi zwątpić, że jesteś dobry. Często, kiedy wychodziłam z hospicjum, czułam, że ja wyszłam z budynku, ale hospicjum nie wyszło ze mnie i wtedy szłam do Jezusa i przed Nim mówiłam, że dziś przedawkowało mi się cierpienie i że nie jestem w wstanie już nic z siebie dać. Proszę zrozumieć, ja focham się na Boga, bo nie ma we mnie zgody na to, kiedy stoję przy łóżku odchodzącej 30-latki, obok której widzę męża i troje dzieci. Po ludzku jestem wkurzona na to wszystko, dlatego idę do Jezusa bez cenzury, z takimi emocjami, jakie mam w sercu. Nie jestem ułożoną katoliczką, która składa tylko rączki, odmawia modlitwy i nie myśli. Idę i staję przed Bogiem taka, jaka jestem.
Z Martą Przybyłą rozmawiał ks. Paweł Gabara